Tango z marzeniami

Tango z marzeniami

Patrycja podeszła do okna. Śnieg wciąż padał. Pierwszy śnieg w tym roku. Białe płatki przykryły całe miasto. Patrycja lubiła zimę. Lubiła ten czas, kiedy nie było widać brudnych i szarych ulic Warszawy, a mróz ścinał powietrze i wydobywał z ust delikatne mgiełki. Najbardziej lubiła stać przy oknie i patrzeć, jak miasto spowalnia i cichnie. Śnieg tłumił odgłosy. Miała wrażenie, że zagłuszał również jej myśli. To było bardzo kojące. Zwłaszcza teraz, gdy serce chciało wyskoczyć jej z piersi z rozpaczy a głowa bolała po nieprzespanej nocy.

Patrzyła jak płatki spadają z nieba i wirują w pląsającym między nimi wietrze. Niektóre z nich przytulały się do siebie, jak tancerze na parkiecie, by za chwilę gwałtownie wyrwać się ze swoich objęć i samotnie spocząć na parapecie jej okna. Tak jak w tangu. Stała przy oknie i obserwowała tańczące płatki.

Kochała taniec. Był częścią jej życia. Będąc dzieckiem bardzo chorowała, słabo się uczyła i nie była jakoś szczególnie uzdolniona. Nie była też duszą towarzystwa i nie miała wielu koleżanek. Lubiła spędzać czas w domu, z książką, w swoim pokoju, tam gdzie czuła się najbezpieczniej. Bardzo lubiła czytać. Zdarzało jej się czytać nawet trzy książki naraz. Mama nieraz pytała się jej, jak to jest możliwe, że nie plączą jej się czytane historie. Nie umiała tego wytłumaczyć. Nie plątały się i już. To była jej bezpieczna wyspa na wzburzonym morzu, jej świat.

Drugim był właśnie taniec. Lubiła tańczyć. Ale pod warunkiem, że nikt tego nie widział. Uwielbiała zostawać sama w domu. Gdy tylko mama wychodziła na dyżur do szpitala i drzwi zamykały się za nią, Patrycja cichutko wchodziła do pokoju mamy, otwierała szafę i wyciągała z niej najbardziej kolorową spódnicę, jaką w życiu widziała. Była naprawdę piękna. Długa i rozkloszowana. Namalowana była na niej łąka z całym mnóstwem maków, zieloną trawą, błękitnym niebem i słońcem ozłacającym to wszystko swoimi promieniami. Już samo patrzenie na nią wprawiało Patrycję w dobry humor i chciało jej się śmiać.

Gdy Patrycja wykonywała w niej obroty, maki na spódnicy tańczyły razem z nią. Ich czerwień łączyła z wszystkim kolorami i Patrycja wyobrażała sobie, że zamiast spódnicy wiruje wokół niej najprawdziwsza tęcza. Nastawiała wtedy ulubioną płytę mamy z piosenkami Abby, chwytała miśka Leona w objęcia, który był prawie jej wzrostu, i tańczyła. Tak, jak umiała. Śmiejąc się, obracała się wokół własnej osi, w maminej spódnicy, aż zaczynało kręcić się jej w głowie.

Któregoś dnia, gdy tak tańczyła i była pewna, że nikt jej nie widzi, usłyszała oklaski. Speszona zatrzymała się w pół obrotu i zobaczyła wzruszoną twarz mamy. Wróciła wcześniej z pracy a muzyka płynąca z odtwarzacza zagłuszyła zgrzyt klucza w zamku. Mama… Ona jedna nigdy w nią nie zwątpiła i potrafiła cieszyć się z każdego, nawet najmarniejszego sukcesu córki. Nawet teraz, gdy jest już dorosła, to mama w dalszym ciągu jest jedyną osobą, na której Patrycja może polegać bez żadnego zastrzeżenia. Oddanie i do końca. Prawdziwy przyjaciel. Następnego dnia pojechały razem do najbliższej szkoły tańca i zapisały Patrycję na kurs tańca towarzyskiego. Wtedy też padał śnieg. Gdy wracały do domu ulicami Wrocławia, pod stopami skrzypiał ścięty mrozem biały dywan. Patrycja chwyciła mamę za ręce i razem zaczęły kręcić piruety na śniegu.

– Dlaczego nie nosisz tej spódnicy, mamo? – zapytała Patrycja tamtego dnia, gdy wróciły do domu. – Jest taka piękna.

– Co ty opowiadasz, kochanie – zaśmiała się mama. – Nie noszę jej, bo… Dostałam ją od… – zawahała się. –  Zresztą nieważne. – Mama zmieniła temat. – Jest za bardzo kolorowa, gdzież ja bym w niej chodziła.

– Od taty, prawda? Dostałaś ją od taty. – Nie dała się zbyć Patrycja. Chciała o nim porozmawiać. Chciała wypłakać razem z mamą cały ten ból i żal. I złość, że ich zostawił. Miała wtedy 9 lat. Dużo rozumiała i wiedziała, że kiedyś mu to wykrzyczy. Że się z tym nie zgadza, że nie akceptuje jego nowej rodziny, bo one przecież wciąż są, nie umarły przecież, i jak on mógł im to zrobić. Ale dla mamy wspomnienie o mężu było wciąż zbyt bolesne. Nie potrafiła rozmawiać o nim z Patrycją, chociaż minęły już cztery lata.

– A co ty tam wiesz. Lekcje odrobiłaś? – mama ucięła temat i zaczęła zmywać naczynia.

Patrycja wiedziała, że mama wciąż czeka na ojca. Wiele razy widziała, jak ukradkiem ocierała łzy i stała w oknie patrząc na puste miejsce parkingowe po samochodzie, którym odjechał do tego swojego nowego życia. Mówią, że czas leczy rany. Patrycja szczerze w to wątpiła. Są rany, które może pokryć tylko blizna przebaczenia. A ona nie umiała wybaczyć ojcu. Bo jak można wybaczyć komuś, kto o to wybaczenie ani razu nie poprosił. Nie umiała sobie tego wyobrazić. Wtedy. A teraz….

 

Oderwała się na chwilę od okna i spojrzała w stronę walizki, którą spakowała wczoraj wieczorem. Cały jej marny dobytek. Wszystkie koleżanki już dawno powychodziły za mąż i urodziły dzieci. Tylko jej się to nie udało. Jak ona chciała mieć prawdziwą rodzinę! Z mężem i dziećmi. I z psem przygarniętym z któregoś ze schronisk. Lub z kotem. Leonem. Z zapachem wody kolońskiej w łazience o poranku i z parującym krupnikiem na obiad. Patrycja uwielbiała krupnik. Kojarzył jej się z dzieciństwem. I z beztroską. I z bezpieczeństwem. Krupnik i zaparowane w zimie okna w kuchni były dla Patrycji synonimem udanego dnia. I koniecznie z mamą krzątającą się po domu. Mama denerwowała się na te okna, że parują i że nie można ich otworzyć, bo mróz na dworze i Patrycja może się przeziębić. Próbowała przekonać mamę, żeby polubiła tę parę na oknach, jak ona, bo tak jest dobrze. Bo daje poczucie bezpieczeństwa i żadne zło z zewnątrz przez nią do nich nie zajrzy. Ale mama nie potrafiła tego zrozumieć.

Powoli robiło się ciemno. Uliczne latarnie swoim blaskiem ozłociły wirujące płatki śniegu. Zaraz powinna przyjechać taksówka. Za godzinę Patrycja ma pociąg do Wrocławia. Do domu. O swoim mieszkaniu w Warszawie nigdy nie umiała tak powiedzieć. Dom. Dom był tam, gdzie się wychowała. Gdzie dorastała. Gdzie pachniało miłością, ciepłem i marzeniami. Gdzie była mama… Choroba mamy sprawiła, że dom zrealizował się w Warszawie, do której Patrycja przywiozła mamę 3 lata temu, żeby być przy niej i opiekować się nią. Tutaj też było więcej lekarzy specjalistów, więcej możliwości. Do końca wierzyły, że przezwyciężą chorobę. Lecz teraz, gdy mama odeszła, dom stał się pustym słowem. Wraz z mamą umarło serce Patrycji. Nikogo już nie miała na tym świecie. Została zupełnie sama. To dopiero miesiąc, ale czy czas zagoi ranę? Czy złagodzi ból…? Nie miała zbyt dużego wyboru – zostać w stolicy, która ją odtrąciła lub wrócić do domu, który już nigdy nie będzie domem. Zdecydowała się wrócić. Czy dobrze zrobiła? Tego nikt nie był w stanie przewidzieć. Mamo…

Nie martwiła się o pracę. Firma, w której pracowała, zaproponowała Patrycji etat we wrocławskiej filii. Akurat zwolniło się miejsce, bo jedna z dziewczyn właśnie urodziła dziecko i potrzebowali kogoś na zastępstwo. Mieszkanie wynajęła dwóm studentkom. Na razie na rok a potem zobaczy. Chciała sprzedać mieszkanie od razu, ale zapamiętała jedną z ważnych rad mamy, żeby nigdy nie robiła niczego pochopnie. Żeby nie podejmowała decyzji w chwilach smutnych lub radosnych. Bo często przesłaniają one istotę rzeczy. Niech najpierw ochłonie, nabierze dystansu i wszystko to sobie jakoś poukłada. Żeby niczego nie żałowała. Patrycja westchnęła żałośnie a ciepłe powietrze z jej ust skropliło się parą na szybie. Machinalnie uniosła rękę i palcem napisała na niej jego imię. S e b a s t i a n…

 

W dniu w którym zrozumiała prawdę, mama Patrycji powróciła do lepszego świata. Bardzo cierpiała i śmierć wydawała się wybawieniem. Patrycja towarzyszyła jej do końca. Do ostatniej sekundy wspominała radosne chwile przeżyte z mamą. Przez łzy, których już nie powstrzymywała. Trzymała mamę za rękę i opowiadała o tym, jaka była z nią szczęśliwa. Odkąd zostawił ich ojciec, były dla siebie wszystkim. Wspierały się i chroniły nawzajem. Z czasem Patrycja przejęła rolę opiekunki, powierniczki i pielęgniarki. Prosiła, żeby mama nie martwiła się, bo nie zostanie sama. Jest przecież Sebastian. Jakże się wówczas myliła. Nie upłynęła godzina, gdy Patrycja została na świecie zupełnie sama.

Wyszła ze szpitala zapłakana i tak bardzo nieszczęśliwa. Nie miała sił wrócić do pustego mieszkania. Odwlekała tę chwilę, by nie musiała zostać sam na sam z własnymi myślami. Postanowiła powłóczyć się po Starym Mieście. Zrezygnowała z komunikacji miejskiej. Gdy szła Książęcą, listopadowy wiatr targał jej włosy. Na Placu Trzech Krzyży była już całkiem rozczochrana, ale nie dbała o to. Zaczął padać deszcz. Zmrok zapalił latarnie i świąteczne ozdoby, którymi tuż po Wszystkich Świętych próbowano rozweselić ludzi. Za szybko. Patrycja nigdy nie umiała cieszyć się bożonarodzeniowymi gadżetami już w listopadzie. Żeby przynajmniej zaczął się Adwent. Nie wyjęła parasolki, nie miała na to siły. Przecięła Aleje Jerozolimskie i szła dalej Nowym Światem. Gdy dochodziła do Świętokrzyskiej była już przemoczona do suchej nitki. Spojrzał w bok i w szybie wystawowej zobaczył własne odbicie. I Sebastiana. Zaparkował po przeciwnej stronie ulicy, niedaleko przychodni lekarskiej. Obok niego szła kobieta prowadząc za rękę ich dziesięcioletniego synka. Patrycja wiedziała o wszystkim. Że od lat są w separacji. I że nie mieszkają już razem a rozwód jest tylko kwestią czasu. Musi tylko znaleźć czas, żeby poszukać prawnika i jakoś to zorganizować. Patrycja zaczęła się już martwić, bo organizowanie tego zaczęło odliczać się w miesiącach… Oddała mu serce i uwierzyła, że on też oddał jej swoje. Była cierpliwa i kochająca. I wierzyła mu, jak tysiące kobiet w podobnych sytuacjach.

 

Pamiętała dzień w którym się poznali. Każdą chwilę, każdy szczegół. Wchodziła właśnie do studia nauki tańca i myślami była jeszcze w biurze. Zbliżało się Boże Narodzenie a atmosfera w pracy nie była nawet poprawna. Patrycja nie rozumiała ludzi. Nie potrafiła zaakceptować tego całego wielkomiejskiego blichtru, fałszywej życzliwości, pozorów i plotek. Ciągle musiała być czujna, żeby nie popełnić błędu, bo zaraz znajdowali się chętni obwieścić o tym całemu światu, a przynajmniej szefowi. Zwłaszcza podczas przydzielania premii. Patrycja na początku próbowała z tym walczyć, tłumaczyć, usprawiedliwiać się. Z czasem zauważyła, że na to, co powiedzą ludzie, nie ma najmniejszego wpływu i nie warto się z tym szarpać. Postanowiła nie przejmować się i wykonywała swoja pracę najlepiej jak umiała. Była miła, uczynna, zawsze chętna do pomocy innym, ale wolała omijać szerokim łukiem wspólne kawy w kuchni – źródło wiedzy o każdym i wszystkim niczym Pudelek.pl. Dzięki temu była zdrowsza ale brakowało jej bratniej duszy.

Przez całą drogę prowadziła w głowie monolog z Darkiem, który przed końcem pracy wyprowadził ją z równowagi. Nie oddał projektu w terminie, bo zwyczajnie zabalował. Dane do raportu miała przygotować mu Patrycja, ale poprosił ją o nie dopiero dzisiaj rano i siłą rzeczy nie był w stanie sporządzić na czas rzetelnej analizy. I kto, zdaniem Darka, zawalił? Tak, ona, Bogu ducha winna. Zbliżała się 17.00 i z ulgą wyłączyła komputer. Gdy wyszła z biura, policzki jeszcze jej płonęły z gniewu. Uniosła twarz do nieba. Na jej policzkach spoczęły delikatne płatki śniegu.

Szła przed siebie i co jakiś czas głośno wzdychała, unosząc twarz i pozwalając zimie, aby muskała jej policzki zimnymi pocałunkami. Nagle poślizgnęła się i omal nie upadła, gdyby nie podtrzymało jej czyjeś silne ramię.

– Hej, Marzycielko, uważaj, droga się skończyła! – zawołało ramię łagodnym, męskim barytonem.

– Dziękuję. – Wydukała Patrycja, gdy tylko złapała równowagę. Nie zauważyła, że ramię miało rację. Pochłonięta myślami potknęła się o próg studia tańca, do którego miała uczęszczać przez najbliższe dwa miesiące. – Ślisko dzisiaj. – Usprawiedliwiła się nieśmiało.

– Sebastian. – Przedstawiło się ramię i uśmiechnęło się. Uśmiechnęło się tak pięknie, tak ciepło, tak… Patrycji aż nogi ugięły się od tego piękna i ciepła i gdyby nie to ramię, to zapewne upadłaby po raz drugi. Tym razem naprawdę. „Nie ma obrączki”, odetchnęła z ulgą. „Jaka ja jestem głupia. I co z tego?” zbeształa się w myślach. Próbowała wyzbyć się tego nałogu lustracji dłoni wszystkich mężczyzn, którzy w jakiś szczególny sposób wpadli jej w oko i których spotkała choćby przypadkiem – w tramwaju, w sklepie, w bibliotece. A nawet w kościele. Wciąż wierzyła w swoją wielką pierwszą miłość. Wierzyła tak już dwanaście lat, odkąd stała się pełnoletnia. I gdy tylko zauważała błysk złota na palcu, natychmiast robiła się smutna, jakby traciła swoją życiową szansę.

– Patrycja. – Odpowiedziała skrępowana. Jej policzki płonęły. Chciała ukryć zmieszanie i szybko wyminęła swego wybawcę.

– Wybierasz się na tango? – dogonił ją na schodach.

– Tak. Ty też?

– Tak. Ja również. – Uśmiechnął się tajemniczo. – Zatem, do zobaczenia. – Dodał i zniknął za drzwiami męskiej szatni.

– Do zobaczenia… – szepnęła Patrycja. W sercu poczuła gorzkie ukłucie nadziei. Jak ona tego nie lubiła. Tej budzącej się w sercu nadziei i tego jej umierania za chwilę. Kiedy ona przestanie się wreszcie katować. Powinna pogodzić się z losem. Być może jej przeznaczeniem jest po prostu samotność? Pokręciła głową. Nie chciała tego. Bardzo nie chciała.

Zapisała się na ten kurs tanga, bo organizatorzy zapewnili, że nie trzeba mieć pary. Mieli rację. Sebastian, który okazał się instruktorem tańca, stał się jej parą przez wszystkie zajęcia. A także po nich. Zakochała się w nim bez pamięci. Po raz pierwszy poczuła się najszczęśliwszą kobietą na świecie. Nie przeszkadzało jej, że nie był do końca bez zobowiązań. Opowiedział jej o wszystkim. Że nigdy nie kochał swojej żony. Że ożenił się z nią tylko dlatego, że w drodze było dziecko. Że czuł się odpowiedzialny. I że dłużej nie może ich oszukiwać, a przede wszystkim siebie. Ona nigdy nie podzielała jego pasji. Ciągle krytykowała. I ciągle miała o wszystko pretensje. Była kłótliwa, krzykliwa i złośliwa. Słowem hetera. Patrycja zapragnęła zrekompensować mu to całe odtrącenie. Chciała dać mu miłość i poczucie wyjątkowości. I dobro. I cierpliwość. I wrażliwość. Wszystko to, czego nie dała mu żona. Miała tez nadzieję, że małżeństwo kościelne nie było ważnie zawarte. Sama była wierząca i było to dla niej bardzo ważne. Zaczęła budować ich przyszłość na piasku, którego każde ziarenko stanowiło jedno marzenie. Przestała myśleć racjonalnie.

Uświadomiła to sobie stojąc w strugach deszczu. Widziała wzrok tej kobiety. Pełen bólu i miłości. Coś do niego mówiła, on pochylił się w jej stronę, żeby usłyszeć, bo hałas przejeżdżających samochodów zagłuszał słowa. Uśmiechnął się na jej słowa a ona przytuliła się do niego z wdzięcznością. To wystarczyło Patrycji. Jej zamek z piasku spłynął w kroplach deszczu i łez. Zrozumiała, że musi odejść. Że nie wolno jej trwać w tym, co wydawało się jej przeznaczeniem. Pojęła z bólem, że nie może przyczynić się do rozbicia jego małżeństwa. Tak, rozbicia. To co, że mówił, że istniało tylko na papierze. Że nie był szczęśliwy. Ale przecież kiedyś był. Tak jak na początku każdego związku. Każdego. Bez wyjątku. Patrycja zrozumiała, że Sebastian odrzucał tę myśl, bo zmierzenie się z prawdą boli. Musiałby przyznać się do własnych słabości. Musiałby schować do kieszeni męską dumę. Musiałby wyciągnąć do żony rękę i przypomnieć sobie to wszystko, co ich połączyło. I zdobyć się na wysiłek stawienia czoła przeciwnościom. I może przyznać się, że stchórzył. Bo syn wymagał większej uwagi. Bo chorował a on sobie z tym nie radził. O wiele łatwiej jest uciec, podeptać i udawać, że nic się nie stało. I zacząć od nowa…

 

Przez niezaparowany fragment okna Patrycja zobaczyła taksówkę, która miała zawieźć ją na dworzec. Dłonią zmazała Sebastiana a chusteczką dokładnie wytarła resztkę pary. Pragnęła, aby wraz z parą wytarte zostały wszystkie wspomnienia związane z Sebastianem. Wiedziała jednak, że para na oknie pojawi się, gdy tylko za bardzo zbliży się do szyby i pozwoli dłoni napisać jego imię. Westchnęła głęboko i chwyciła walizkę. Zamknęła drzwi i przywołała windę. Gdy szła do taksówki, pod stopami znajomo zaskrzypiał śnieg. Wiedziała, że dobrze zrobiła. Jutro znowu będzie nowy dzień. A z nim wiara, że wszystko jakoś się ułoży. Patrycja postanowiła, że nie pozwoli umrzeć nadziei…