
Tańcząc w deszczu
Tyle lat nad tym pracowałam, tyle lat! Budowałam ten mój smutny świat dzień po dniu. Mozolnie i nieustannie. Czasami z łatwością i bez trudu, a czasem w pocie czoła. Nikt i nic nie zdołało mnie powstrzymać. Ani przekonać, że to wszystko jest na darmo. Dokładałam kolejne cegiełki żalu do murów mojej codzienności i udawałam, że jest mi z tym dobrze. Że tak ma być. Bałam się uśmiechać, bo wiedziałam, że za chwilę i tak będę płakać. A smutek po radości boli wyjątkowo dotkliwie. Postanowiłam zatem być smutna i czujna. Bo smutny był cały świat. Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam płacz i cierpienie. I biedę. Może takie były czasy, że nie było ludziom do śmiechu. Zresztą nadal nie jest.
Nie wszyscy jednak byli nieszczęśliwi. Zdarzało mi się obserwować uśmiechniętych ludzi. Niektóre moje koleżanki z klasy to były prawdziwe szczęściary. Miały wszystko to, czego ja nie miałam. Nosiły drogie ubrania, chwaliły się zagranicznymi wakacjami, mieszkały w pięknych, dużych domach… Wzdychałam z żalem i tęsknotą. I… uciekałam w marzenia. W nich byłam zawsze piękna. Piękna po mojemu. I dzielna. I szczęśliwa. Też po mojemu. A cegły rozpaczy wynosiły mój mur nieszczęścia coraz wyżej i wyżej…
W pewnym momencie, nie potrafię teraz nawet dokładnie określić w którym, coś się zmieniło. To było jak przebudzenie. Może po prostu doszłam do ściany i dalej nie było już nic? Coś, co spędzało mi sen z powiek, nagle przestało mnie straszyć. Zaczęłam żyć… Najpierw powoli i z dystansem, z czasem coraz odważniej. Stawiałam moje pierwsze kroki w nauce czerpania radości z okruchów codzienności.
To chyba zaczęło się podczas pewnych rekolekcji adwentowych dziesięć lat temu. Jak obuchem trafiły mnie wówczas słowa, że nie o nawrócenie świata mam się modlić, tylko o własne. A przecież byłam wierząca i praktykująca od zawsze. I że nie jest moim problemem zachowanie innych wobec mnie, tylko to, co ja z tym robię. Tak więc, zaczęłam modlić się o nawrócenie. Moje, nie innych. I zobaczyłam, że to daje więcej niż biadolenie i użalanie się nad sobą. Wreszcie mogłam wyprostować się i spojrzeć światu w twarz. Wciąż jeszcze nieśmiało, ale jednak. Potem przyszły kolejne, mocne rekolekcje, i następne. I Pismo Święte. I wiele rozmów z księżmi, którzy byli dla mnie prawdziwym drogowskazem. I nauka. Cieszenia się z życia tu i teraz. Trudna. I mozolna. Musiałam przecież ten postawiony przeze mnie mur, obraz nędzy i rozpaczy, rozebrać. Cegła po cegle.
Jeszcze nie skończyłam i dużo pracy przede mną, ale… potrafię już tańczyć w deszczu… 🙂