Święty Józefie...

Święty Józefie…

Święty Józefie… Napisałam do Ciebie list. W liście prośbę. List umieściłam za obrazem z Twoim wizerunkiem. Obraz powiesiłam z powrotem na ścianie. Chodziło o pracę. Konkretną. W konkretnym miejscu. W moich rodzinnych stronach. I w moim zawodzie. Na dodatek w rejonie ogromnego bezrobocia.

Wyjechałam do Warszawy na chwilę – na rok, może dwa. Za pracą, zdobyciem doświadczenia, większymi możliwościami dla syna, odzyskaniem równowagi po trudnych przeżyciach. I tak minęło 10 lat. To był dobry czas, ale przyszedł taki moment, kiedy zatęskniłam za powrotem, za rodziną i spokojniejszym życiem. Wyjechać do Warszawy było stosunkowo łatwo, ale z powrotem już trudniej. Potrzebowałam przede wszystkim pracy…

Czytałam świadectwa osób, którym w ten sposób pomogłeś – znaleźć pracę, pozbyć się długów, wybudować dom, znaleźć dobrego męża… Wierzyłam, ale… chyba powątpiewałam w Twoje możliwości. W Twoje ciche i pokorne święte obcowanie. Mimo to napisałam ten list. Żeby nie było, że nie wykorzystałam wszystkich możliwości, bo a nuż… A dziś… zrealizowałeś najważniejszą intencję z listu. Jest ona zwieńczeniem mojego dotychczasowego doświadczenia zawodowego. I co ciekawe, stało się to w momencie, w którym podjęłam decyzję o powrocie. Kiedy byłam niezbicie przekonana, że tego pragnę. Nie wcześniej i nie później, tylko w sam raz. Dlatego wiem, że to nie stało się przypadkiem. Zresztą, nie wierzę w przypadki. Bóg błogosławi naszym dobrym pragnieniom i jest zawsze z nami. Gdziekolwiek jesteśmy i cokolwiek robimy.

I działa przez ludzi. Dlatego jestem przekonana, że szczególnie wysiłek T. został w ten sposób nagrodzony. A także wszystkich osób, które się za nas w tej intencji modliły.

Święty Józefie, dziękuję…

<3