Marzę, więc... błądzę

Marzę, więc… błądzę

Jak to jest z tymi marzeniami?

Warto je mieć, czy nie warto? Czy słowa: „i życzę Ci spełnienia marzeń” lub „niech Ci się spełnią wszystkie Twoje marzenia” mają jakiś głębszy sens? Czy są może tylko pustym frazesem, względnie zaklinaniem rzeczywistości? Czy marzenia mają w ogóle coś wspólnego z wiarą? I czy nie przeszkadzają nam raczej w jej realizowaniu i pełnieniu woli Bożej…?

I have a dream… (*

Kiedyś bardzo dużo marzyłam. Już jako dziecko wyobrażałam sobie niestworzone historie. Marzyłam mieć pierścień Arabelli i suknię balową Kopciuszka. Pragnęłam żyć w XIX w. i nosić krynoliny. Jak w „Przeminęło z wiatrem” lub w „Małgosia kontra Małgosia”. Marzyłam też o rycerzu na białym koniu i o tym, by mieszkać w pałacu. Chciałam być bogata, szczęśliwa i sławna. Pragnęłam pięknie śpiewać i zostać piosenkarką, choć słoń mi na ucho nadepnął. A nawet na oba. Chciałam być też łyżwiarką figurową. I aktorką. I stewardessą. Chciałam podróżować, zwiedzić cały świat i mówić w kilku językach. Kiedyś wpadł mi w ręce piękny prospekt o Australii. Zachwyciły mnie zdjęcia złocistych plaż, egzotycznych roślin i zwierząt, szczęśliwych ludzi. Chciałam tam być. Czułam, że tylko tam naprawdę byłabym szczęśliwa. W tym słońcu i w takim domku na przedmieściach.

W zależności od etapu życia, moje marzenia ewoluowały, zmieniały się, ale wciąż pozostawały jedynie w sferze… marzeń. Były nieosiągalne. I sprawiały ból, frustrację, a czasami nawet złość. Że się nie spełniały.

Marzenia z reguły się nie spełniają.

Zwłaszcza te nierealne. Bo pierścień Arabelli był po prostu wymyślony. A na suknię Kopciuszka, krynoliny, pałac, rycerza i XIX  wiek nie było szansy, bo czasu cofnąć się nie da. Poza tym nawet gdybyśmy żyli w tamtych realiach, to zwyczajnie nie byłoby nas wtedy stać na te wszystkie piękne koronki i falbanki, podobnie jak Anię z Zielonego Wzgórza. Nauka języków przychodziła mi z trudem, talentu aktorskiego nie miałam, a do najbliższego krytego lodowiska miałam prawie 200 km, więc szansy na przynajmniej szkółkę łyżwiarską również nie miałam. Siłą rzeczy odpadła też Australia, a z nią domek jak z marzeń. I tak po kolei… Po każdym takim bujaniu w obłokach następowało twarde lądowanie w rzeczywistości. A z nim żal i bezradność. I zazdrość. Że innym jakoś się udaje więcej, że mają lżej, łatwiej, więcej warunków. Denerwowałam się, że to moje życie jest takie nijakie. Że odszedł od nas ojciec, potem mój mąż. A miało być inaczej. Zupełnie inaczej!

Poczucie niedosytu pozostawało zawsze, gdy próbowałam realizować mój plan i te bardziej realne marzenia.

„Jeśli marzysz, zacznij działać” – powiedział J.W. Goethe. Spróbowałam i…

Byłam kiedyś na rekolekcjach charyzmatycznych. Takich wyjazdowych, trzydniowych, kilka lat temu. Ksiądz (teraz już… świecki szkoleniowiec w dziedzinie rozwoju osobistego i motywacji) przekonał mnie, że marzenia warto wdrożyć w życie. Tak po prostu. Trzeba tylko odrzucić wszelkie lęki i odważnie chwycić po te marzenia. Jasne, muszą się one jakoś pokrywać z możliwościami, ale marzenia są po to, żeby właśnie się spełniały. Uwierzyłam mu. I to jak! Z rekolekcji wróciłam naładowana taką dawką optymizmu, jakiej jeszcze chyba nigdy w życiu nie miałam. Chciałam działać. Przeanalizowałam wszystko dokładnie. Marzenie zdawało się być takie realne. Chwyciłam po nie i… wpadłam w długi, z których przez kilka kolejnych lat nie mogłam wyjść. Od tamtej pory… przestałam marzyć. I zaczęłam odrzucać wszelkie tego typu rady coachingowe. Przestałam w myślach poprawiać rzeczywistość i wizualizować przyszłość, i każdy mój plan postanowiłam oddawać Panu Bogu. I… poczułam ulgę. Ponieważ odnalazłam drogę do szczęścia.

Powoli zaczynałam rozumieć, że marzenia wcale nie ułatwiają człowiekowi życia.

Zwłaszcza wierzącemu. Wręcz przeciwnie – potrafią mu rzucić kłody pod nogi i wyprowadzić go na manowce. Człowiek, który goni za marzeniami, nie jest w stanie wypełniać woli Bożej. Tak po prostu. Bowiem w marzeniach buduje swój własny świat i w tym realnym nie potrafi być jak wiatr, który wieje, gdzie Duch go prowadzi. Z głową pełną marzeń tak naprawdę wciąż stoi w miejscu, a czasami nawet się cofa, uciekając od problemów i zastanawiając się, co by było „gdyby…” lub jak naprawić przeszłość, zamiast żyć tu i teraz. Z Panem Bogiem. Marzenia same w sobie potrafią skutecznie odwrócić uwagę od tego, co jest ważne. Wabią, kuszą i podsuwają fantastyczne wizje… Człowiek, który dużo marzy, może być przez moment nawet szczęśliwy. Może oderwać się od rzeczywistości, może przenieść się do lepszego świata, bardziej kolorowego i beztroskiego, może wyobrazić sobie, że może wszystko. To bywa nawet kojące. Przez chwilę. Bo jego serce wciąż pozostaje kamienne, zamknięte na łaskę Bożą i głuche na delikatny głos Ojca.

„I życzę Ci… spełnienia dobrych nadziei!”

Marzenie obgadane z Panem Bogiem nazywam nadzieją. Dlatego teraz, gdy mam okazję składać komuś życzenia, nie mówię już „spełnienia marzeń”, lecz „spełnienia dobrych nadziei”. Bo dobry jest tylko Pan i wszystko to, co od Niego pochodzi. A nadzieja… Nadzieja wypływa z naszej wiary w spełnienie Bożych obietnic. To dzięki niej poznajemy Boga, Jego wolę i uczymy się kochać. Nadzieja pomaga nam walczyć z grzechami. Gdy rozpaczamy lub zuchwale wierzymy w siebie, w swoją moc i potęgę, wówczas otwieramy drzwi złu, który czasem za pomocą marzeń odwraca naszą uwagę od istoty naszego powołania.

Tylko nadzieja zawieść nie może, ponieważ miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany (Rz 5, 5). Dlatego właśnie postanowiłam, że nie będę więcej marzyć. Wybrałam nadzieję. Mój drogowskaz do prawdziwego szczęścia. Bądź wola Twoja, Panie…

 

 *) I have a dream… – Mam marzenie…