
Mój mały Wielki Post
Byłam tak blisko! Naprawdę czułam, że już jestem gotowa. Żeby wyjść z tej łodzi i podejść wreszcie do Niego. Po wodzie. Tuż przed Wielkim Postem. Właśnie wróciłam z rekolekcji. Przez trzy dni zachęcał mnie do ufności. Mówił, żebym się nie bała, bo jest coś więcej niż strach. „Ja Jestem”, powtarzał. „Nie lękaj się, nie możesz się bać, bo jest coś więcej niż lęk, Ja Jestem…” Patrzyłam na Niego w obrazie, który znajdował się po lewej stronie ołtarza, i na te słowa na nim, i pozwalałam, żeby wryły mi się one w serce, jak najdroższy skarb. Po raz kolejny znalazłam się razem z Nim na Taborze. Nie chciałam stamtąd odchodzić. Było mi tak dobrze, tak bezpiecznie. Naprawdę byłam blisko! Czułam, że mogę góry przenosić i nic mi w tym nie przeszkodzi. Chciałam być choć trochę jak Szymon Cyrenejczyk i Weronika. Pomóc Mu. Pocieszyć. Zapewnić, że wytrwam.
Wróciłam pełna nadziei. Poczułam wiatr w żaglach. I tę moc, która może pochodzić tylko od Niego. Byłam gotowa na wszystko. W pełni nawrócona. Naprawdę tak czułam. Zawierzyłam. Wszystko. Dolę i niedolę. Troski, smutki i radości. Łzy i śmiech. I całą przyszłość. I przeszłość też. Ponownie wszystko i do końca. Lecz wystarczył jeden mały podmuch i cała moja wiara zachwiała się jak trzcina na wietrze. Zaczęłam tonąć. Znowu. Wielki Post jeszcze się nie zaczął, a mnie już przygniótł mój mały krzyżyk. Kolejny upadek. Na horyzoncie zobaczyłam zwątpienie. Wiedziałam, jak to się może skończyć. Lękiem, depresją, rezygnacją… Łatwo jest wierzyć, gdy jest dobrze. Lecz gdy tylko zaczynają się schody a życie rzuca pod nogi kolejne kłody, wszystko wydaje się trudne. Sen, modlitwa, codzienność… Wcześniejsza odwaga i ufność odchodzą w cień zalane łzami. Każdy krok sprawia ból a każda myśl budzi niepewność. Brakuje sił. Brakuje wiary…
„Bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie i nie zachwieje się moje przymierze pokoju, mówi Pan, który ma litość nad tobą” (Iz 54, 10).
Złapał mnie w ostatniej chwili. Pomógł mi wejść w mój mały Wielki Post. Pocieszył. Codziennie pociesza. Zapewnia, że wytrwam. I że jeśli jest ciężko, to jest dobrze. Bo to znaczy, że idę w dobrym kierunku. Pozwala mi chwytać się frędzli Swojego płaszcza, jak kobiecie cierpiącej na krwotok. Żebym się nie zgubiła. Codziennie nawraca mnie karmiąc Swoim Słowem i Eucharystią. Jestem bezpieczna. Bo wiem, że w chwili próby, gdy niczego nie będę mogła zobaczyć i może nie będę wszystkiego rozumiała, to On jest. Tuż obok mnie. Zawsze. I nie będę już się bała moich słabości. Bo z nich tylko On jest w stanie wydobyć wielką moc. A gdy po raz kolejny upadnę, nie spojrzę w oczy zwątpieniu, tylko zamknę swoje i głośno zawołam: „Ufam Ci!”
„Gdy nie słyszę Twoich słów i nie mogę znaleźć Cię,
Kiedy błądzę pośród dróg i zaczynam gubić sens,
Panie zatrzymaj mnie i pokaż mi jak iść,
By żyć, by nieść Ciebie…
Wierzę, że mnie dobrze znasz, widzisz każdy z moich dni.
Pośród życia, burz i fal będę krzyczeć: ufam Ci!
Panie nie pozwól mi oddalić nigdy się,
Całym sercem swym kocham Ciebie”