(Nie)wierny katolik

(Nie)wierny katolik

Mam na imię Sebastian. Wczoraj skończyłem 45 lat. Jeszcze godzinę temu byłem szczęśliwym człowiekiem. Tak mi się przynajmniej wydawało. Znalazłem się w takim momencie życia, w którym wreszcie poczułem, że naprawdę żyję. Wszystko zaczęło układać się po mojej myśli. Moja żona wreszcie przestała mi wiercić dziurę w brzuchu, że nie może dłużej siedzieć w domu i zajmować się dziećmi (tylko dziećmi? a ja?). I że za chwilę zwariuje. Że naprawdę musi pójść do jakiejś pracy, żeby zacząć realizować się również poza domem, bo to już jej nie wystarcza. Wysłała kilkaset cv, została zaproszona na kilka rozmów kwalifikacyjnych, nic z tego nie wyszło. Poddała się. Teraz płacze po kątach, że kuchta, że kura domowa, że nic już innego nie potrafi, i że jest nic nie warta. Popłacze i przestanie. Najważniejsze, że będzie po mojemu. Kochająca żona czekająca na mnie w domu, z ciepłym obiadem lub kolacją, w zależności od tego, kiedy wrócę do domu po pracy. Lub spotkaniu niekoniecznie służbowym. Opiekująca się naszymi dziećmi – Pawłem 15, Kasią 13 i Patrykiem 10 lat. Myślisz, że nie miałem dla nich czasu? Przecież pracowałem od rana do nocy. Harowałem, żeby niczego im mnie brakowało. Tak odpowiedziałbym ci jeszcze wczoraj. A nawet godzinę temu…

Wracałem z pubu. Wypiłem kilka głębszych, wszak był powód do świętowania. W imieniu filii firmy, którą zarządzam, podpisałem kontrakt życia. Miałem za to obiecaną premię, o jakiej nawet nie śmiałem marzyć. Premia życia. Wystarczy na wakacje dla całej rodziny na Malediwach, ferie zimowe w Alpach i nowe mieszkanie. Wreszcie będziemy mogli wyprowadzić się z ciasnego M5 do jakiegoś wolnostojącego domu na przedmieściach, w uroczej okolicy. Dochodziła północ.

Wychowałem się w katolickiej rodzinie. Moi rodzice byli bardzo wierzący i praktykujący, a ja z nimi. Do czasu aż poszedłem na studia, służyłem jako ministrant w naszym kościele parafialnym. W pewnym momencie chciałem nawet zostać księdzem. Gdy wyjechałem na studia, wszystko się zmieniło. Zobaczyłem jaki byłem… zacofany. Rodzice, którzy wychowywali mnie i wpajali mi te wszystkie wartości, zostali kilkaset kilometrów za mną. Jakby w innym wymiarze. Otaczający mnie studenci byli odważni i kpili z zasad. Nikomu nie przyznałem się, że chodziłem do kościoła, że służyłem do Mszy. Wyśmialiby mnie. O księżach wypowiadali się tylko negatywnie. Że kasa, że pedofilia, że celibat im siadł na psychikę. Ci, co odeszli z kapłaństwa, byli postrzegani niemal jak bogowie. Bohaterowie nawróceni na normalność. Wtedy nauczyłem się palić, pić, przeklinać, a nawet od czasu do czasu wziąć coś mocniejszego. Nieświadomie zawierałem pakt z diabłem. Przestałem chodzić do kościoła, modlić się. Skończyłem studia z wyróżnieniem. Dostałem pracę w znanej korporacji. Szybko zrobiłem karierę. Ożeniłem się i osiadłem w stolicy. Kupiłem mieszkanie. O ironio, niedaleko kościoła. Na świat przyszły dzieci. Miałem wszystko. Byłem szczęśliwy. Tak sobie przynajmniej wmawiałem. Zrozumiałem to godzinę temu. Kilkanaście lat za późno.

Postanowiłem skrócić sobie drogę do domu przez pobliski park. Nie zadzwoniłem po taksówkę, bo chciałem trochę ochłonąć, żeby mieć z głowy ględzenie Iwony. Chłodne grudniowe powietrze natychmiast przywróciło mi jasność myślenia. Byłem w połowie drogi, gdy usłyszałem za sobą kroki. Było ich dwóch. Do końca alejki miałem 50 metrów. Za nią było już bezpiecznie, w oddali widziałem kościół i kawałek plebanii. Byłem prawie w domu. Nie zdążyłem. Cios powalił mnie na ziemię, gdy chciałem się obrócić i spojrzeć im w oczy. Podobno patrzenie w oczy pomaga powstrzymać agresję. Przynajmniej na chwilę. Nie miałem szans. Kopniakiem w brzuch pozbawili mnie tchu. Bili i kopali, aż zacząłem tracić przytomność. Wyczułem ich ręce w moich kieszeniach w poszukiwaniu portfela, szarpnięciem zerwali rolexa z ręki. Nie czułem bólu. Próbowałem wstać. Wydawało mi się, że nawet uniosłem się na rękach, ale być może uniosła się tylko moja dusza.

Zdawało mi się, że zobaczyłem światło i inną postać w rozchełstanym płaszczu, nadbiegającą od strony kościoła. Była rozczochrana i szara. A może czarna. Machała rękami i coś krzyczała. Mężczyzna w płaszczu i czarnej sukni. To był proboszcz z mojej parafii. Z okna zobaczył, jak mnie katują, i wybiegł mi na ratunek. Nie wiem, skąd to wiedziałem. Może sam mi powiedział. Albo w przebłysku świadomości domyśliłem się tego. Tak, to ten sam ksiądz, z którego tyle razy kpiłem, że za kołnierz nie wylewa, i że bywało, że ledwie trzymał się na nogach. Ten, którego nie wpuszczałem po kolędzie do domu. I nie chodziłem na Msze, które sprawował. O ile w ogóle szedłem do kościoła. Bo prawda jest taka, że nie chodziłem. Ograniczałem się tylko do Świąt Wielkanocnych i Bożego Narodzenia. Szedłem do tego kościoła bardziej dla dzieci i dla żony, niż dla siebie. Nie chciałem, żeby umoralniał mnie jakiś pijaczyna. Nie dawałem na tacę. A o kopertach po kolędzie sam układałem dowcipy. Nie dałem ani jednej. I byłem z tego dumny. Jeszcze godzinę temu.

Znowu straciłem przytomność. Gdy na moment ją odzyskałem, ktoś pochylał się nade mną. To był chyba ten ksiądz. Chciałem mu powiedzieć, żeby nie zostawiał mnie samego, lecz z mojej piersi wydobyło się tylko charczenie. Coś mówił. Docierały do mnie pojedyncze słowa: „Boże… namaszczam… odpuszczam grzechy… amen…” Poczułem chłodną dłoń na czole. Znak krzyża i coś pachnącego. Maść? Miły zapach. Przypomniał mi dzieciństwo, gdy leżałem chory w łóżku i mój organizm trawiła gorączka. Obok mnie czuwała mama i trzymała mnie za rękę. Pachniało tak samo, jak teraz. Mieszanką maści leczniczych, miłości i cierpienia. Jak w kalejdoskopie zobaczyłem wszystko. Całe moje życie. Zrozumiałem, jak bardzo zraniłem siebie. Tak siebie. Pieniądze, które miałem, przyniosły tylko nieszczęście. Leżałem pobity i ubłocony. W drogim garniturze od Ermenegildo Zegny. I w butach od  Barkera Black’a. Złodzieje nie zdążyli ich ze mnie zedrzeć. Zgubiła mnie pycha i wiara, że sam mogę wszystko. Po drodze zgubiłem Boga. Zgubiłem się Jemu. Specjalnie. Żeby dał mi święty spokój. Uciekłem od Niego, żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia, którymi próbował skierować mnie na drogę, którą szedłem w dzieciństwie. Oceniałem innych po pozorach. Każdego, bez wyjątku. Najbardziej obrywało się oczywiście księżom. Kilka pomówień w sprawie o pedofilię przekreśliło wszystkich. Na zawsze. Widziałem drzazgi w ich oczach, a belki we własnych za nic w świecie nie chciałem zobaczyć. Nigdy się za nich nie modliłem. Wolałem o nich mówić. I zawsze negatywnie. Widziałem w nich grzeszników a nie Tego, Którego ich posłał. Gdybym widział, to nie trudno byłoby mi składać ofiary na tacę na dzieła Boże a nie dla ludzi, którzy nimi dysponują. W oddali usłyszałem sygnał karetki.

Światło, które widziałem, zbliżało się do mnie. Było kojące. Ciepłe. Chciałem iść w jego kierunku. Ale nie mogłem ruszyć się z miejsca. Jak kamienie milowe powstrzymywało mnie wszystko, z czego teraz nie potrafiłem być dumny. Puste koperty, kpiny z księży, pieniądze wydawane na bzdury, brak miłosierdzia i miłości do żony i dzieci, plotki, pomówienia, własne bóstwo. W stopach poczułem ogień. Chciałem iść do światła ale coś ciągnęło mnie w dół. Bolało. Zaczął trawić mnie ogień. „Boże… namaszczam… odpuszczam grzechy… amen…” usłyszałem wyraźnie. Słowa, które ugasiły ogień.

Ktoś krzyknął: „Wraca! Mamy go!”. Światło ogarnęło mnie całego. Jak dobrze… Teraz będzie już tylko dobrze. Obiecuję. Bo On sam mi to obiecał. Był przy mnie. W kapłanie, którego przez tyle lat próbowałem ukamienować.

 

 

Ta historia nie wydarzyła się naprawdę, ale prawdziwe są niektóre jej elementy, które składają się na moje obserwacje, przeżycia oraz emocje. Jest w tym wszystkim cząstka mnie sprzed wielu lat. A może nawet i z teraz…