
Wypijmy za… błędy?
Jak w znanej piosence? O nie, nie tym razem. Już więcej nie. Za żadne błędy.
Za chwilę skończy się kolejny rok. Symbolicznie zamkniemy następny rozdział naszego życia, by symbolicznie otworzyć kolejny. Wzniesiemy toast. W dłoniach będziemy trzymać zapisaną kartkę z wydarzeniami starego roku i być może zechcemy ją podrzeć i podeptać. Nie tak miało przecież być. Rok temu spoglądaliśmy z taką samą nadzieją w przyszłość, z jaką teraz patrzymy. I co z tego? Znowu wyjmiemy kolejną czystą kartkę naszego życia, gotową do zapisania szczęśliwymi chwilami i spełnionymi marzeniami. I za rok znowu będziemy spoglądać na bazgroły. I znowu deptać, drzeć na strzępy i z kolejną nadzieją wyjmować nową. I tak w kółko. Dopóki nie zaczniemy dostrzegać cudu każdej chwili. Spokojnie przespanej nocy i uśmiechu poranka. Miłości w oczach najbliższych i wiary, że wszystko, czego doświadczamy ma głęboki sens. Nawet wtedy, jeśli w danej chwili tego nie rozumiemy.
Bardzo często, a w zasadzie prawie zawsze (jeżeli nie zawsze), gdy kończył się stary rok i zaczynał nowy, oglądałam się wstecz i widziałam obraz nędzy i rozpaczy. Krajobraz jak po tornadzie i wybuchach wulkanów. Totalna katastrofa. Wiedziałam, że gdzieś popełniam błąd, nie wiedziałam tylko gdzie i jaki. Bo gdybym go nie popełniała, to bym tyle razy nie upadała. Ze strachu przed jeszcze gorszym, wznosząc noworoczny toast za pomyślność, życzyłam sobie i moim bliskim, aby nadchodzący rok był chociaż trochę lepszy, a przynajmniej nie marniejszy od minionego. W końcu uszłam z życiem i świat się nie zawalił. Dziwne, bo powinien.
Śledztwo w sprawie popełnianych błędów i próba ich rozeznania, przyprawiały mnie o ból głowy i odbierały całą radość życia. Załamywałam ręce nad źle podjętymi decyzjami i ubolewałam, że nie zadecydowałam inaczej. Że jestem może zbyt mało przewidująca i odważna, zbyt powściągliwa, za bardzo wrażliwa. Bywało, że trudności zwyczajnie mnie przytłaczały i bardzo często przed nimi uciekałam, wpadając w kolejne. Niespełnione marzenia wyciskały z moich oczu łzy bezradności. Płakało moje ciało, serce i cała dusza. Z czasem postanowiłam sobie, że nie będę mieć więcej marzeń. I już. Sprawa załatwiona. Jeden problem z głowy.
Olśnienia doznałam rok temu. Tuż przed Sylwestrem. Modliłam się wtedy w kościele. Wówczas, po raz pierwszy w życiu, złożyłam ofiarę na Mszę Św. dziękczynną za cały miniony rok…
W tamtym czasie przeszłam już dość długą drogę w tym moim ciągłym nawracaniu się i próbach walki ze swoimi słabościami. Moja modlitwa stała się wreszcie też jakby bardziej dojrzała. Była już raczej rozmową z Bogiem, a nie tylko ciągłym klepaniem formułek. Nauczyłam się Mu ufać. I kłaść głowę na Jego ramieniu, gdy jest mi smutno. Gdy nie wiem, co zrobić i jaką podjąć decyzję, zamykam oczy i chwytam Go za rękę. W czasie Komunii wyobrażam sobie, że biegnę wprost w Jego objęcia. Jak dziecko do ojca. Bardzo często czuję wtedy głębokie wzruszenie. Czasami kapłan podaje mi Go w cząstce Hostii przemienionej w czasie Eucharystii. To znaczy dla mnie więcej niż tysiące słów.
I w tym kościele, jak w kalejdoskopie, przesunęły się wtedy przed moimi oczami obrazy z mijającego roku i zobaczyłam bardzo wyraźnie, że gdziekolwiek byłam i cokolwiek robiłam, nie byłam w tym sama. To było coś więcej niż tylko obecność bliskich, przyjaciół i znajomych, tak cenne dla mnie. W każdym dniu otaczała mnie i moich bliskich Boża łaska. Gdziekolwiek byłam i jakąkolwiek decyzję podejmowałam, nawet tę, wydawać by się mogło, niewłaściwą, Bóg już tam był. By pocieszyć mnie i wydobyć dobro ze wszystkiego, co po ludzku jawi się jako liche, marne i złe. Gdy miałam problemy finansowe i gdy ktoś z mojej rodziny zachorował, gdy byłam zbyt zmęczona i rozgoryczona, bo wciąż wydawało mi się, że to moje życie to jakieś takie nijakie jest – wszędzie tam był Bóg. Błogosławił mi i mojej rodzinie, i obdarzał nas Swoimi łaskami. I dodawał sił w chwilach zwątpienia. I łagodził konflikty, wprowadzając w serca pokój. I ocierał łzy, gdy smutek nie pozwalał cieszyć się z kolejnego dnia. A przede wszystkim objawiał się w dobrych ludziach, których spotykaliśmy na swojej drodze.
I co najdziwniejsze, zdałam sobie sprawę, że poprzednie lata też były tak samo dobre. Tylko ja tego nie widziałam, bo zbyt długo popadałam w ruinę, trzymając koleje mojego losu we własnych dłoniach i ufając, że potrafię sama. Że muszę sama. Że dam radę. Jakoś. W końcu. Zrozumiałam, że nie dam. Bo zbyt dużo było w tym mnie, a za mało Jego. I gdy tylko oddałam Mu wodze mojego życia, wszystko się zmieniło. Znowu zaczęłam mieć nadzieję.
Teraz patrzę ponownie wstecz i uśmiecham się. Bo On przez ten cały rok szedł ze mną. I trzymał mnie mocno za rękę. Mogłam upaść wiele razy ale podtrzymał mnie i tylko trochę się poturbowałam. Gdy było ciężko, pomógł mi nieść mój krzyż, tak jak kiedyś Szymon Jemu. I wiem, że tylko dzięki Niemu nie zabłądziłam i nie zeszłam z drogi, którą wyznaczyły mi Jego Słowa.
I Ty też nie zabłądzisz.
Szczęśliwego Bożego Nowego Roku!
🙂