
5 kamyków z M.
Medjugorje… Niech mówią, że to jest tylko zwykła wioska. Niech mówią, co chcą. Dla mnie jest to wyjątkowe miejsce, w którym Niebo dotyka ziemi. W każdym kościele możemy tego doświadczyć. A także w sercu, w czasie modlitwy, w bliźnim itd. Jednak Medjugorje jest trochę większe. Jest takim wielkim, ogromnym kościołem, z ogromną rzeszą wiernych i omodlonym niezliczonymi modlitwami ludzi i Matki Bożej.
Bardzo lubię Podbrdo – Górę Objawień, i tę drogę na szczyt wzgórza, całą usłaną kamieniami. Łagodniejszą niż Kriżevac, ale tak samo pod górę, jak moje życie w tamtym czasie. Na szczycie Podbrdo znajduje się figura Maryi. Wierzę, że to właśnie Matka Boża prowadzi nas do Syna. Szczególnie w tamtym miejscu.
Mam takie jedno szczególne wspomnienie, które zapamiętałam najbardziej, bo wtedy bardzo mocno doświadczyłam ojcowskiego uścisku Boga.
Niewiele brakowało i wcale bym tu nie przyjechała, choć bardzo tego pragnęłam. Pamiętam, że tamtego dnia, gdy wchodziłam na Podbrdo, łzy same napływały do oczu a serce przepełnione było lękiem. I te myśli… One męczyły najbardziej. Galopowały bez wytchnienia, niemal fizycznie zadawały ból, okładały duszę niepokojem i trwogą o przyszłość. Co będzie jutro? za godzinę? za chwilę? Co będzie z pracą? Z synem? Błędne koło zamykało się w zmartwieniach, jakie może mieć samotna matka. Martwiłam się o wszystko. Jak wielu z nas w dzisiejszych czasach. I wiele z tych zmartwień nie było bezpodstawnych.
Wypowiadane codziennie słowa modlitwy „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” już nie przynosiły mi takiego pocieszenia jak zwykle. Zaczęłam czuć zwątpienie, ale mimo to, siłą woli, powtarzałam uparcie, że wierzę. Tak jak prosił, jak obiecał, że mnie słyszy. Że słyszy każdego, kto się do Niego zwraca. O tak, można powiedzieć, że wtedy wierzyłam wbrew zwątpieniu. Złapałam się tej wiary kurczowo, jakby była moja ostatnią deską ratunku. To niemożliwe połączenie emocji i uczuć trzymało mnie wówczas życiu.
Dlatego znalazłam się na tej górze. Chciałam być bliżej Niego i prosić o pomoc. Bo obiecał, że słyszy, że zna całe moje życie. I że nie pozwoli, abym pokaleczyła się o kamienie na moich drogach. To było trochę jak wyzwanie. Ta droga pod górę i te kamienie. Nie miałam już sił. Wiedziałam, że sama nie dam rady i tylko On może coś z tym zrobić. Może przemienić cały ten lęk w pokój a udręki w radość. Może dać wytchnienie i pokazać, jak iść.
Miałam wrażenie, że jakoś ciągle mijam się z tym moim powołaniem. Że podejmuję niewłaściwe decyzje. Że może gdybym była lepsza, bardzie uduchowiona i pokorniejsza, wszystko byłoby prostsze, właściwsze. Wiedziałabym, co robić i jak żyć.
Stąpałam uważnie po tych kamieniach, krok za krokiem, żeby nie upaść. Całą uwagę skupiłam na wchodzeniu pod górę i na kamieniach. W dłoni trzymałam różaniec.
Gdy doszłam na szczyt, zorientowałam się, że przez całą tę drogę w ogóle nie myślałam o tym, co mnie spotka, gdy wrócę na dół, do domu, do obowiązków. To było cudowne doznanie. Moje myśli odpoczęły na kamienistym szlaku. Wysiłek fizyczny ukoił psychiczny. To był początek łask, które otrzymałam. To była moja mała Góra Tabor, na której doświadczyłam prawdziwej obecności Boga. Pod figurą Maryi moje serce przepełnił błogi spokój i pewność, że moje życie jest w dobrych rękach. Tak po prostu. Jakby sam Bóg mnie przytulił. A ja złożyłam to moje pokaleczone serce w dłoniach Matki Bożej.
Gdy tak trwałam w tej mojej modlitwie, zamknęłam oczy i w duchu skoczyłam. Oderwałam się od codzienności i skoczyłam wprost w objęcia Ojca. Niech mnie prowadzi. Wszystko z Nim i przez Niego. Już nie chciałam sama. Nie chciałam po mojemu. Na myśl przyszły mi słowa św. Augustyna: „miłość to wybór drogi miłości i wierność wyborowi”. Wierność wyborowi. Miłość. A więc pewność i bezpieczeństwo. Postanowiłam więc dokonać wyboru. Zdecydowałam, że tym razem zawierzę do końca i prosiłam Boga, żebym to wszystko poczuła w sercu i pozostała wierna temu wyborowi. Wyborowi oddania się woli Bożej. Teraz albo nigdy, bo dłużej nie dam rady.
Gdy schodziłam z góry, zaczęłam odczuwać nadzieję, która umacniała się z każdą chwilą. Z mojej duszy opadały kajdany, w sercu rozpalała się wiara. To dziwne, bo byłam przekonana, że ją mam. Pochodzę przecież z katolickiej rodziny, wierzę jak umiem, praktykuję, staram się żyć zgodnie z nauką Kościoła. Jednak to było stanowczo za mało, ponieważ brakowało mojego fiat.
Po drodze zabrałam ze sobą 5 kamyków do walki z Goliatem, których chwyciłam się jak tonący brzytwy – Modlitwę Różańcową, Eucharystię, Pismo Święte, Post i comiesięczną spowiedź. Bardzo chciałam je wszystkie zastosować od razu. Wiedziałam, że nie uda mi się bez łaski Bożej. Więc poprosiłam o nią i proszę nadal, aby wytrwać.
Po powrocie moje życie powoli zaczęło się zmieniać. Nie, nie zniknęły nagle wszystkie problemy i troski, ale dostałam siłę, o jakiej nawet nie marzyłam. Potrafiłam wreszcie wyprostować się i stawić czoło przeciwnościom. Z każdym „Zdrowaś Maryjo”, odmawianym sercem na kolejnych paciorkach różańca, stawiałam i stawiam nadal krok za krokiem za Jezusem, z Maryją. Do celu, do świętości. Najprostszą z dróg.
Zapada zmrok. Kolejny dzień za mną. To był dobry dzień. Podziękuję za niego za chwilę, w kolejnych tajemnicach różańcowych, które przed snem odmówię razem z synem.
+